1. Jesteś absolwentką Sorbony, inspirujesz się francuskimi fotografami. Jaki wpływ na Twoje życie miała Francja?
Pochodzę z Gorzowa Wielkopolskiego. Od małego, ze względu na bliskość granicy (45 km) miałam styczność z językiem... niemieckim. Sporo osób żyło z handlu granicznego, rodzice jeździli na zakupy do NRD, siłą rzeczy - po lekcjach chodziłam na zajęcia z tego języka. Wiadomo było, że prędzej czy później przyda się w życiu. I nagle (w liceum) pojawia się narzucony z góry dla klas humanistycznych język francuski - wówczas mało przydatny. Spodobał mi się, jednak poważniej zaczęłam się nim interesować dopiero w okolicach matury. Brałam dodatkowe lekcje, a na korzyść działała wspaniała osobowość nauczycielki oraz wybierane lektury (zwłaszcza Guy de Maupassant!). Wsiąkłam na dobre!
Różne koleje studenckiego losu zaprowadziły mnie finalnie na Sorbonę. Wyjechać w końcówce lat 90-tych do Paryża, by studiować, pracować i zwiedzać to jednak dla 20-paroletniej dziewczyny z lubuskiego spełnienie marzeń. Same studia nie należały do trudnych. Na moim kierunku (lingwistyka stosowana) poziom był niespecjalnie wysoki. Największym wyzwaniem było pogodzenie dziennej pracy z dziennymi studiami. W tamtych czasach najprostszą możliwością wyjazdu była praca tzw. au pair, czyli opiekunki do dzieci. Większość z przyjezdnych nie było stać na wynajmowanie kawalerki, więc trzeba było mieszkać z francuskimi rodzinami. Wyobraź sobie: zjawiasz się w obcym domu, wśród obcych dorosłych i dzieci - trzeba się odnaleźć i wejść w rytm innej rodziny, znaleźć swoje miejsce, a przede wszystkim umieć się dogadać (a wszyscy wiemy, że język książkowy różni się od mówionego). Miałam ogromne szczęście trafić do wspaniałej rodziny, z którą jestem w kontakcie do dziś. Dopiero po dłuższym czasie udało się otrzymać wymarzony pokój w akademiku, na terenie dużego międzynarodowego kampusu - z biblioteką, studencką stołówką i... dostępem do komputera! Pamiętam, że stało się w kolejce, żeby móc wysłać maila.
Wątek francuski trwa do dziś: pracuję we francuskiej firmie, odwiedzam (za rzadko!) przyjaciół we Francji, wracam też do prac francuskich klasyków, których losy są równie interesujące co zdjęcia: Eugene Atget (marynarz i aktor), Edouard Boubat (zwany "peace correspondent"), Robert Doisneau czy Cartier Bresson (wiadomo!). A ze współczesnych twórców podobają mi się zdjęcia członków kolektywu Fragment: Sylvain Biard i Cedric Roux. Będąc w Paryżu odwiedzam HCB, czyli Fondation Henri Cartier-Bresson. Oprócz prezentowania wystaw prowadzą oni księgarnię, organizuje spotkania, seminaria i przeglądy filmów. W ubiegłym roku, we współpracy z Instytutem Polskim w Paryżu, fundacja zorganizowała wieczór poświęcony polskim twórcom: m.in. Themersonom oraz Józefowi Robakowskiemu. Jeśli ktoś miałby okazję się tam wybrać, to gorąco polecam. Poza Paris Photo są jeszcze dwa miejsca, które moim zdaniem warto odwiedzić: Maison europeenne de la photographie w 4 dzielnicy oraz Maison de la photographie Robert Doisneau, który mieści się na obrzeżach Paryża, w Gentilly (tam urodził się ten fotograf). No i nie zapominajmy o Centrum Pompidou. Na dniach będzie można tam obejrzeć projekt pt. „Calais. Dżungla”, o sytuacji uchodźców mieszkających w obozie na obrzeżach tego miasta, przed jego rozbiórką w październiku 2016 roku. Ciekawe jest to, że pokazana będzie z trzech punktów widzenia: artysty Bruno Serralongue i jego projektu dokumentalnego Calais (2006-2018), fotografów Agence France Presse oraz świadectw byłych mieszkańców "Dżungli".
2. Street Kids – to projekt, który chyba zawładnął Twoją twórczością przez ostatnie lata. Opowiedz o nim proszę coś więcej. Szczególnie chciałbym poznać Twój punkt widzenia na moralne i prawne aspekty fotografowania dzieci.
Instagramowy Street Kids właściwie nie jest projektem w pełnym tego słowa znaczeniu. To znaczy, nie był zamierzony i realizowany jako taki. Kiedyś porządkując zdjęcia zauważyłam, że obrazków z dziećmi mam całkiem sporo. Wyjaśnień może być kilka. Jedno bardziej osobiste: bardzo lubię dzieci, nie mam swoich i może dlatego, naturalną siłą rzeczy, kieruję aparat w ich stronę. Drugi jest bardziej fotograficzny: na początku drogi wpadł mi w ręce album Zofii Rydet pt. „Mały człowiek”, który stał się w pewnym sensie inspiracją. Street Kids żyje swoim instagramowym życiem i niejako samodzielnie układa się powoli w jakąś większą opowieść.
Nie fotografuję dzieci w sytuacjach - nazwijmy to - kompromitujących. Choć oczywiście rozumiem, że wszystko jest kwestią interpretacji. W każdym razie nie mam złych intencji, a zdjęcia nie są opatrzone żadnymi szczegółowymi informacjami, takimi jak imię, nazwisko czy miejsce wykonania. Zdarza się, że rodzic zapyta mnie dlaczego fotografuję jego dziecko. Nie zdarzyło się jednak, żeby po wytłumaczeniu kim jestem i co robię, okazał niezadowolenie i żądał usunięcia zdjęcia. Dzieci uwieczniam w sytuacjach różnych: zabawnych, smutnych, czasem trochę abstrakcyjnych (niezrozumiałych bez dodatkowego komentarza). Czyli dokładnie tak, jak mam możliwość w fotografii ulicznej. Często słyszę od bliższych czy dalszych znajomych pytanie, czy nie obawiam się ewentualnych skutków prawnych. Nie, nie obawiam się. Głupio byłoby żyć w strachu i przeświadczeniu, że robi się coś złego. Rozumiem, że ktoś może najzwyczajniej w świecie nie życzyć sobie publikacji zdjęcia jego dziecka w internecie. Jeśli otrzymam kiedyś z tego powodu prośbę o usunięcie - zrobię to bez problemu.
3. Dużo czasu spędziłaś nad dokumentowaniem życia w łódzkiej „Kamienicy”. Powstał nawet do tego 13-minutowy film. Czy to dla Ciebie było pewnego rodzaju wyrwanie się z szufladki streetowej i pójście w kierunku reportażu?
Tytułowa kamienica jest jednym z budynków znajdujących się na terenie XIX-wiecznego kompleksu pofabrycznego w Łodzi. Niegdyś był to jeden z najnowocześniejszych zakładów przędzalniczych w Europie. W przeciwieństwie do wielu innych budynków z tego terenu, ten nie został wyremontowany i zagospodarowany na nowoczesne lofty. Zamieszkują go potomkowie dawnych pracowników przędzalni oraz ludzie, którym miasto przyznało tutaj mieszkania komunalne. Historia o życiu mieszkańców tej kamienicy była moją pierwszą długoterminową opowieścią i trwała ponad 2 lata. Co ciekawe, rozpoczęła się od streeta, bowiem na ulicę Tymienieckiego trafiłam włócząc się po Łodzi w ramach warsztatów fotografii ulicznej z Mariuszem Foreckim.
Jak to przy rzeczach pierwszych bywa, miałam wówczas sporo pytań w głowie, czasem wątpliwości natury fotograficznej, ale też czysto ludzkiej. Przy realizacji bardzo wspierał mnie Wojtek Grzędziński. Ale zaglądałam też często do książki Jacka Antczaka "Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall". Jej sposób widzenia jest mi bliski: "najciekawsze, najważniejsze, najprzyjemniejsze i najlepsze w pisaniu jest zbieranie materiału, więc wchodzenie w czyjeś życie. Potem przychodzi lęk, że się tego wszystkiego nie udźwignie, nie uderzy się we właściwy klawisz. Ktoś mi powierza niezwykłą historię, a ja wiem, że nie znajdę słów, na które ta historia zasługuje... Nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy te wszystkie decyzje, które podejmujemy samotnie, nie złożą się, nawet jeśli były trafne, na rezultat chybiony." Miałam takie same rozterki. W którymś momencie pomyślałam sobie, że warto byłoby udokumentować także coś, czego nie da się zatrzymać na zdjęciach: historie opowiadane przez mieszkańców. I tak powstał pomysł na krótki film. Dzięki zaangażowaniu Władka (operatora) i Mateusza (montażysty) udało się go zrealizować niemal bezkosztowo. Cieszę się, że zarejestrowaliśmy te rozmowy - o tym jak było kiedyś, jak mieszkańcy widzą swoje życie, jakie mają marzenia. Jeszcze raz przytoczę tutaj panią Krall: "wydaje mi się, że potrzeba mówienia wynika z potrzeby pamiętania. Pamiętania samego siebie, dzieciństwa, rodziny, sąsiadów".
Projekt zakończyłam na początku 2016 roku, ale będąc w Łodzi zaglądam nadal do tej kamienicy. Niektórzy mieszkańcy się wyprowadzili, inni odeszli na zawsze. Za murem wyrósł nowy budynek. Pewnie i tutaj pojawią się niebawem maszyny budowlane. I gdy to wszystko zniknie, moja historia pozostanie. Tym bardziej, że jest to moja praca dyplomowa w ZPAF oraz powstała z tego moja pierwsza indywidualna wystawa fotograficzna.
4. Jakie inne jeszcze projekty realizowałaś i z jakimi trudnościami przychodziło Ci się podczas ich wykonywania zmierzyć?
Największą przeszkodą jest dla mnie czas, bo pracuję zawodowo na etacie. Fotografia jest tym, co lubię robić w czasie wolnym. Podróże, zgłębienie tematu i relacje z ludźmi – to niestety wymaga czasu, którego mi brakuje. Ale z drugiej strony cenię sobie tę niespieszność. Część moich fotograficznych historii jest związana z dziećmi i często wynika z uprzednio realizowanego tematu. Na przykład w łódzkiej kamienicy mieszkał Kuba, który należał do sekcji dziecięcej boksu. Dzięki niemu rozpoczęła się moja fotograficzna przygoda z „Figlo-fighters”. Wpadałam do nich z aparatem na zajęcia klubowe i zawody. Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że boks nie jest dobrym sportem dla dzieci. Ale w najmłodszej grupie mało jest tego boksu w boksie. Program zajęć stawia na wyrobienie koordynacji ruchu, szybkość oraz ogólną sprawność. Dzieciaki uczą się również samodzielności, dyscypliny i sportowego ducha.
Inną opowieścią długoterminową miała być „Mała miss”, która opowiada o dziecięcych konkursach piękności. Jednak w momencie, gdy zaczynałam się interesować tematem (2014/2015) w internecie rozgorzała dyskusja nad zasadnością takich konkursów piękności. Francja i Belgia powiedziały im stanowcze „nie”, narosło wiele kontrowersji, a w telewizji wypowiadali się na ten temat eksperci. Powoływano się na sztuczność amerykańskich wzorców. Wokół tematu narosło sporo emocji, często negatywnych. Warszawski konkurs przestał istnieć, a wybory przeniosły się do internetu i polegały na głosowaniu publiczności. Zostało mi trochę zdjęć, jednak temat upadł.
Od dłuższego czasu pojawiam się regularnie w Łazienkach Królewskich w Warszawie. Mój pomysł na zdjęcia, w przeciwieństwie do sporej ilości prac o charakterze architektonicznym lub/i przyrodniczym, jest przede wszystkim fotograficznym rejestrem wizyt ludzi: warszawiaków, turystów/wycieczek, pasjonatów sztuki. Chciałabym pokazać obecność człowieka w obiektach galeryjnych - Pałac na Wyspie, Biały Domek czy Stara Oranżeria. Zobaczyć jaki jest przekrój społeczeństwa oraz jakie z tym wiążą się emocje. Sama lubię tam przebywać, zazwyczaj zaglądam w weekendy. Tam najbardziej odczuwam tę niespieszność: możesz wyjść na słońce, zjeść lody i wrócić do fotografowania.
5. Miałaś wyruszyć w podróż fotograficzną śladami Cartier-Bressona. Udało się?
Jeszcze nie. Ale nie porzuciłam tematu! Mam gotowy swój własny mini-przewodnik po konkretnych miejscach, ulicach i zakątkach. Pomyślałam, że będzie ciekawe odnaleźć te miejsca, w których Bresson wykonał swoje najbardziej rozpoznawalne fotografie i spróbować sfotografować je w inny sposób - tak bardziej streetowo. Zastanawiam się, czy te miejsca same w sobie się zmieniły, a jeżeli tak, to jak bardzo. Taki pobyt warto zaplanować sobie na spokojnie, zarówno pod względem czasowym jak i odpowiednio przygotować się finansowo. Dłuższy urlop we Francji to jednak spory wydatek. Cieszę się, że poza aspektem fotograficznym, będzie to dla mnie trochę sentymentalny powrót do Paryża, w którym mieszkałam cztery lata. Oprócz miejsc związanych z HCB, odwiedzę też te, w których najczęściej spędzałam czas jako studentka: XVII dzielnica, Quartier Latin, Saint-Germain-des-Pres czy kampus Cite Universitaire. Będzie to okazja, żeby spojrzeć na Paryż zupełnie inaczej, z innej perspektywy. Chciałabym jednak najpierw zakończyć opowiadanie innych historii, którymi się aktualnie zajmuję.
Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski
Monika Krzyszkowska (1973) - z wykształcenia romanistka, absolwentka paryskiej Sorbony. Absolwentka Studium Fotografii ZPAF w Warszawie. Członek kolektywu fotografii ulicznej Un-Posed. Bardzo lubi być w ruchu: chodzić, patrzeć, przyglądać się - więc wciągnęła ją fotografia uliczna. Finalistka i laureatka konkursów Miami Street Photo (2016), Leica Street Photo (2016, 2014), Urban Street Photo (2016), Polska Ulicznie (2016, 2015), ISPA – International Street Photo Awards (2014).